niedziela, 1 marca 2015

Nakarm mózg innym obrazem...

Podróże kształcą.
Poznajemy inny świat, ludzi, kulturę, obyczaje. Jeśli oczywiście damy sobie szansę, chociaż trochę się wysilimy i wyjdziemy poza świadczenia z opaską all inclusive. Nie neguję tej formy wypoczynku – sama czasem lubię bezmyślnie się powylegiwać i wcale się tego nie wstydzę.
„Wszystko w swoim czasie” – to chyba właściwa maksyma.
Ta podróż miała wyglądać inaczej.
Po drodze do Lizbony miałam zatańczyć tango w Berlinie. Nie wyszło. Za to odwiedziłam świetną knajpkę w Poznaniu. Jej właściciel tańczy tango. I to jak…
W Lizbonie miałam wygrzać się w promieniach południowego słońca. Owszem, w ciągu dnia bywały ciepłe momenty, ale generalnie dawno tak nie zmarzłam jak tam.
Wobec zimna i smrodu jestem bezbronna.
Nie pomyślałam, że jak w większości południowych krajów – nie mają w pomieszczeniach ogrzewania. Nie wiem, jak Portugalczycy wytrzymują 5 miesięcy w wilgoci i zimnie. Na zewnątrz
w ciągu dnia jest cieplej niż wewnątrz. Stare zawilgocone kamienice czuć pleśnią. Pranie wisi na dworze nawet w deszcz – pod rozłożoną folią szybciej wyschnie niż w domu…
Mój mózg wpadł w katatonię.
Nie byłam w stanie cieszyć się tą podróżą. Nie narzekałam zbytnio, bo nie leży to w mojej naturze, ale byłam dość daleka w dotarciu do poczucia szczęścia. Owszem, rejestrowałam widoki, zrobiłam prawie 400 zdjęć. Ale zimno mnie paraliżowało. Skupiałam się na tym, by przetrwać. Nie miałam poczucia straconego czasu, bo od dawna znam ten mechanizm: w podświadomości utkwiło mi to, co dla mnie ważne, i w odpowiednim momencie będę mogła do tego sięgnąć.
Warto co jakiś czas nakarmić mózg innym obrazem.
 Zmiana perspektywy to takie przewietrzenie własnych kątów, powiew innej energii.
Z przyjemnością wracałam do mojego ciepłego mieszkania. Uświadomiłam sobie, że ubikacje
w naszych nawet tych niedrogich restauracjach są większe i świeższe niż w niejednym europejsko – światowym mieście. Że zawilgocone kamienice bez łazienek – o czym się nie mówi – są także w Warszawie i że nikt nie zajmuje się ich mieszkańcami (często w bardzo podeszłym wieku).
Że nie mam aż takiej pasji, by dla niej głodować i marznąć. Moja koleżanka Renata zostawiła ciepły i syty kącik w Warszawie, nie dojada i marznie
w Lizbonie „tylko” po to, by wieczorami śpiewać Fado i słuchać, jak inni wyśpiewują swoją saudade…  
Podczas podróży poznajemy siebie.
Międzyludzko, bo właśnie podczas wspólnej podróży najłatwiej jest poznać charakter drugiego człowieka. A jeśli wsłuchamy się w siebie, mamy szansę dowiedzieć się czegoś o sobie: odkryć swoje marzenie, poszerzyć zainteresowania, przewartościować życie.
Wiem, że wrócę do Portugalii w maju, może jeszcze tego roku.
Specjalnie po to, by tak od serca porozmawiać z Renatą o jej pasji, wyrzeczeniach, i tym, czy na pewno warto płacić aż taką cenę za samorealizację.    
Poczułam radość.
Fado to nie moja muzyczna bajka. Ale słuchając Renaty, która oprowadziła nas po Mourarii (dzielnica Lizbony będąca kolebką Fado) i Afamie (obecne zagłębie Fado), jej śpiewu, śpiewu innych fadistów – pomyślałam, że fajnie jest robić coś z sercem. Ucieszyłam się po raz kolejny z tego, że w swoim życiu robię rzeczywiście to, co sprawia mi przyjemność, inni widzą w tym korzyść dla siebie, a przy tym nie głoduję i nie marznę. Mam tyle pomysłów. Poprzez chwilowe zamrożenie mózgu nabrałam werwy do ich realizacji.
Tak, czasem trzeba nakarmić mózg innymi obrazami. 


                                               Lizbona - panorama z tarasu widokowego.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz. Pojawi się po sprawdzeniu treści pod kątem bezpieczeństwa dla użytkowników.